Wojciech Łowicki
Piszę te słowa będąc świeżo po festiwalowych zmaganiach. Zakończył się właśnie drugi toruński DwuTakt, czyli Festiwal Komiksu i Kultury Popularnej. Największe prace, które stanowiły realizację zakreślonych kilka miesięcy wcześniej koncepcji nowej formuły imprezy, rozpoczęły się w chwilę przed tragiczną wiadomością o śmierci Tomasza Marciniaka, współorganizatora i współtwórcy imprezy.
Nawet nie zdążyłem przekazać mu specjalnie przygotowanych dla niego dokumentów festiwalowych, o które prosił kilka dni przed 9 kwietnia, dniem w którym odszedł. Kiedy poprzedniego popołudnia znalazł się w szpitalu pomyślałem, że nazajutrz go odwiedzę i, gdy będzie mu już lepiej, pogadamy o imprezie oraz o jego tekście do katalogu wystawy w Sopocie. Martwiło mnie bardzo, czy zdąży z tym ostatnim. Termin przecież prawie minął. Tymczasem już o 3.30 w nocy wszystko miało się skończyć. Zostawił nie tylko mnie i nasze komiksowe plany. Zostawił swoje dwie ukochane córeczki i żonę. Zostawił też cały komiksowy świat. To prawda, że od jakiegoś czasu był zmęczony, zniecierpliwiony, zestresowany. Wpływało na ten stan wiele czynników. Nie sposób ich wszystkich wymienić. Nie było łatwo. Jak to w życiu - raz na górze, raz na dole. Ten dół okazał się wilczym, naszpikowanym wieloma ostrzami. Nawet nie chciał angażować się w stu procentach w nasz toruński festiwal. Niemalże zmusiłem go do jakichkolwiek działań w tym zakresie uważając, że będzie to dla niego dobra odskocznia od codziennych trosk.
Miałem kiedyś takie przyzwyczajenie, że w pierwszej wolnej chwili wybierałem w telefonie numer opatrzony tytułem „Tomek”. Pytałem o to i o tamto. Nazywał to rozmowami „kontrolnymi”. Mogłem się wówczas poradzić, podpytać. Pamiętam, że wiele z moich pomysłów sprowadzał na ziemię. Przywoływał mnie do porządku, kiedy bujałem w obłokach. Nie zawsze byłem z tego zadowolony, ale wymyślając może i zbyt abstrakcyjne projekty musiałem się z tym liczyć. Tomek był realistą i do tego nie lubił ryzykować. Bał się też trywialności. Nawet posądzenia o nią. Ja chciałem robić komiksowy „cyrk”, a on martwił się, że wówczas rzeczy stracą swoją szlachetność, że robiąc masową rozrywkę za bardzo odchodzi się od poziomu prawdziwej sztuki. Nie wiem już sam, czy powodem jego zdystansowania się do programu tegorocznego DwuTaktu była moja koncepcja „zabawy w komiks”, czy może to, że był po prostu zmęczony psychicznie i fizycznie? Powiedział mi, że czuje się wypalony. Choć przecież w tym samym czasie angażował się w innych naszych wspólnych działaniach, chociażby w wystawę o historii komiksu polskiego dla zachodnich odbiorców – w Nowym Jorku, Pekinie, czy Londynie. Obiecał też, że na samym festiwalu, w końcu maja, będzie nam pomocny. To był jego żywioł: prowadzenie spotkań, dyskusje, wystąpienia, inteligentne, choć cięte żarty. Cieszyło mnie wtedy, że będzie jak kiedyś, że będę mógł liczyć na niego. To mnie uspokajało i dawało pewność, że wszystko będzie jakoś ok. Ale nie było. Kiedy go zabrakło byłem zły. Zostawił nas z tym całym bałaganem właśnie teraz w najcięższy czas – czas imprezy. A chwilę potem przychodziła dziwna refleksja: on już ma święty spokój… Ale nie spokoju Tomek sobie życzył. Pracował dużo, planowo. Był profesjonalistą. Podczas spotkań mówił głosem pewnym, spokojnym. Nawet wtedy, gdy pomylił się o kilka lat w datowaniu nie stracił rezonu, zachowywał stoicki spokój i był tak przekonywujący, że ci, którzy znali poprawną liczbę, tracili pewność…
- Najważniejsze to nie zacinać się w chwili niepewności – mawiał. I miał rację. To działało. Zresztą nikt kto miał styczność - choćby chwilową - z dr. Tomaszem Marciniakiem, nie będzie wątpił, iż ów miał wiedzę. Socjolog kultury, badacz mniejszości narodowych, historyk i krytyk komiksu. Miałem szczęście współpracować z nim na wszystkich tych polach. Zaczęło się oczywiście od komiksu. To właśnie dzięki temu obrazkowemu medium zaprzyjaźniłem się z Tomaszem.
W 1992 roku czytając w magazynie komiksowym CDN artykuł pośmiertny o Jerzym Wróblewskim, pisany właśnie przez Marciniaka, nie przypuszczałem że kiedyś tak głęboko wniknę w ten komiksowy „światek”. Teraz to już cały świat, ale wówczas środowisko dopiero co się rodziło, a ja o komiksach nie wiedziałem prawie nic… Jednym z pionierów tworzących ten świat był, a jakże, Tomek Marciniak. Jakaż pętla czasu i ludzkiego losu. Teraz to ja piszę o Tomku, podobnie jak on kiedyś o zmarłym (prawie w tym samym wieku) komiksowym mistrzu Jerzym Wróblewskim. Rodzi się nieodparte, choć przerażające pytanie: kto będzie pisał o mnie? Czy będzie o czym pisać…?
Ja na szczęście mam o czym pisać, może aż nadto, więc pozwolę sobie wspomnieć tylko kilka wybranych slajdów, wyjętych z pamięci obrazów niekiedy przypadkowych, nie zawsze kolorowych, ale prawdziwych. Czasem zaskakujących, czasem zwyczajnych - jak to w życiu.
- Czy byłeś kiedyś na wystawie komiksu? – Zimą 1996 roku zadałem to pytanie mojemu przyjacielowi Marcinowi Jaworskiemu. Okazało się, że nie był. Nie miał nawet okazji, gdyż takich wystaw nie było wiele, a wystawy o historii komiksu do tej pory jeszcze nie było. Pytanie zadałem oglądając zeszyty o przygodach kapitanów Żbika i Klossa, które Marcin otrzymał w spadku od swojego wujka.
- Fajne to, śmieszne takie – oceniłem. – Zróbmy więc coś z tym komiksem.
Mieliśmy doświadczenie w organizowaniu dyskotek, imprez różnej maści, ale też wystaw sztuki, więc to nowe, zupełnie inne wyzwanie wydało się tym bardziej atrakcyjne.
Odkąd sięgam pamięcią zawsze byłem organizatorem jakichś przedsięwzięć. Od szkolnych gazetek do toruńskich dni fantastyki Piernicon. To wtedy po raz pierwszy, a było to jeszcze w końcówce lat 80., zetknąłem się z osobą Tomasza Marciniaka. Był jednym z moich starszych kolegów z jakiegoś toruńskiego osiedlowego klubu miłośników fantastyki. Pamiętam, że obsługiwał wideo do prezentacji filmów. A trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach magnetowid był ważniejszy niż kino i telewizja. Oglądanie filmów na wideo było wielkim pozytywnym przeżyciem. A kiedy go - po latach - zapytałem, czy to pamięta, zastanowił się i nie zaprzeczył, choć nie bardzo chciał o tym rozmawiać.
– Teraz zrobimy przerwę między filmami, bo będziemy mieć kaszanę w głowach… - Takie zdanie utkwiło mi w pamięci. Wypowiedział je kiedy zmieniał kasety w magnetowidzie. To były piękne czasy. Na spotkaniach klubowych można było nie tylko pooglądać filmy, ale i spotkać słynne osoby. Bodajże w klubie Proxima w Toruniu poznałem Maćka Parowskiego. On pewnie tego nie pamięta, ale dla mnie było przeżyciem poprosić o autograf twórcy Funky’ego Kovala. No, a potem jeszcze obowiązkowe wspólne oglądanie wideo. Ktoś zdobył kasetę z „Conanem”. Co prawda miały być „Gwiezdne wojny”, ale film to film. Magia ekranu.
W kilka lat później, w 1996 roku, dla kogoś nie będącego w temacie, wejście w świat komiksu nie było już takie łatwe. Po przemianach 1989 roku komiks polski – paradoksalnie - zamiast zacząć się rozwijać zgodnie z wolnym rynkiem, zszedł do podziemia. Niemalże dosłownie, bo ciężko było znaleźć jakikolwiek ślad jego istnienia. Przynajmniej dla kogoś kto nie był specjalnym jego fanem, jak wówczas ja i Marcin Jaworski. Jednak chcieliśmy zorganizować wystawę o jego historii, a może i też o współczesnych jego dokonaniach. Pomógł nam szczęśliwy zbieg okoliczności. Jeden z redakcyjnych kolegów pisma Qriozum, będący studentem toruńskiego uniwersytetu trafił na wykłady młodego socjologa, który zamiast nudnych opowieści naukowych raczył studentów ciekawymi dykteryjkami komiksowymi. Był to oczywiście ten sam Tomek Marciniak, wówczas już jedna z ważniejszych osób w tym, nieznanym jeszcze dla nas, komiksowym świecie. Dopiero później, po kilku latach znajomości, skojarzyłem go z tym człowiekiem od wideo, który zainteresowanie fantastyką dość szybko zamienił na pasję do komiksowych kadrów.
Umówiliśmy się na spotkanie. I kiedy patrzyłem jak wertuje swój magiczny kieszonkowy notesik z najważniejszymi nazwiskami twórców i kolekcjonerów, wydawało mi się, że za pomocą tej magii będziemy mogli przenieść się w tamten świat. Stało się tak rzeczywiście. Przekazane przez Tomka namiary – na Witka Tkaczyka, Papcia Chmiela, Bohdana Butenkę – były owocne. Poznałem ludzi i ich prace. Zrozumiałem, że pomysł pokazania tej twórczości rzeczywiście ma sens, ale nie rozumiałem nadal dlaczego komiks polski jest w takiej undergroundowej niszy. Tym bardziej chciałem wyciągnąć go na wierzch.
Korzystając z wielkiej przychylności Tomka mogliśmy zaprezentować jego bogate zbiory, a wśród nich prawdziwe białe kruki, a nawet perły. Pierwsze wydania największych serii, unikalne egzemplarze, znane tylko nielicznym wytrawnym zbieraczom. Tomek trzymał komiksy na strychu spółdzielczego bloku. Oprócz kilku wyjątków, a wśród nich m.in. odcinków jego ukochanego „Gucia i Cezara” ze Świerszczyka, które przechowywał w mieszkaniu. Pytałem go, czy nie boi się o swoje zbiory ze strychu? Nikt jednak nie był w stanie im zagrozić, bo nikt nie znał ich wartości, czasem nie tyle materialnej co historycznej. Jedynie pożar, który wybuchł którejś nocy – prawdopodobnie podpalenie dla zabawy przez zbyt słabo wychowaną młodzież – o mało co nie strawił papierowych skarbów. Ktoś jednak w porę zareagował. Zakończyło się okopceniem kilkunastu woluminów, a kilka kartonów do przechowywania komiksów trzeba było wymienić.
Zbiory były poumieszczane na nieheblowanych deskach imitujących półki. Jedno mikroskopijne okienko nie było w stanie oświetlić pomieszczenia, zwłaszcza po zmroku, kiedy przychodziliśmy tam najczęściej, aby szperać i wybierać materiał na kolejne wystawy. Nie było to łatwe nie tylko ze względu na ilość rzeczy, ale stan ich uporządkowania – a bardziej obrazowo – brak uporządkowania. Brodząc między kartonami leżącymi na podłodze w przypadkowych konfiguracjach, docierało się do „półek” obładowanych kartonami zatytułowanymi: Baranowski, Szarlota Pawel, Christa – same wielkie nazwiska, ale też: ziny, katalogi, varia. Było wszystko, także książki naukowe, pamiątki. Kartony były wypchane do maksimum. Obciążenie oraz niefrasobliwe kładzenie ich piętrowo powodowało niemiłe wypadki jak wtedy, gdy na wspinającego się do najwyżej położonych kartoników Tomka runęły dziesiątki kilogramów papieru, łącznie z jedną czy dwoma deskami. Oprócz ciemności, panujących już wcześniej, zapadła dodatkowo cisza. Nie mogłem zlokalizować ofiary: czy jest pod stertą czy obok. Stara latarka dawała tak mało światła, że tylko przeszkadzała rzucając nikłe bliki to tu, to tam. Zacząłem szperać i gdyby nie rzeczywiste ryzyko utraty zdrowia sytuacja mogła być komiczna. Kiedy usłyszałem szelest papieru i ledwo dostrzegalną sylwetę, z której opadały strzępy gazet, domyśliłem się, że wszystko jest ok. Skończyło się na niegroźnych obtarciach, ale poszukiwanych komiksów nie znaleźliśmy, co było zresztą częstą praktyką. Tomek gromadził komiksy, ale nigdy porządnie ich nie segregował. Mówił, że kiedyś to zrobi - jak tylko znajdzie chwilę. Było w zbiorach wiele pozycji nie czytanych, nawet nie otwieranych, po prostu złożonych do kartonu (kolejne wydania, zmieniona okładka, rozszerzona wersja). Ja, mając do dyspozycji klucze na strych, postanowiłem zrobić tam jednak trochę porządku. Tomek był w niemałym szoku, mogąc się w końcu przechadzać po pomieszczeniu, gdzie przedtem można było wykonać zaledwie dwa, może trzy kroki. W tym miejscu, kilkanaście dni przed swoją śmiercią, Tomek zaskoczył mnie pewnym wyznaniem i prośbą, kiedy to z całą powagą w głosie rzucił: „Pamiętaj, że kiedy umrę to wszystko ma przejść w twoje ręce, aby nie zostało zaprzepaszczone”. Zrugałem go za taką przepowiednię. Nie wiedziałem wówczas przecież, że słowa te będą prorocze.
***
Tomek Marciniak wprowadzając mnie do komiksowego świata nie omieszkał zaprosić do jego mekki. Na Festiwalu Komiksu w Łodzi poznawałem kolejnych ludzi, z którymi przyjaźnię się do dziś, a sam festiwal współtworzę. Świat Tomka to jednak nie tylko komiksy. Określał się przede wszystkim jako socjolog kultury, szczególnie jako badacz mniejszości narodowych. Znawstwo tematu pozwoliło na sklasyfikowanie go jako niekwestionowanego polskiego badacza numer jeden kultury ormiańskiej, ale nie tylko. Miałem przyjemność (zaraz się okaże dlaczego właśnie przyjemność) być świadkiem takowych badań. Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku wraz z Jolą, wówczas narzeczoną Tomka, wybraliśmy się w trójkę autem w warmińsko-mazurskie do Asun, gdzie mniejszość ukraińska kultywuje stare obyczaje. Ukraińscy grekokatolicy pojawili się tam w 1947 roku za sprawą przesiedlenia w ramach przymusowej akcji "Wisła".
Podczas naszej wyprawy samochód prowadziła dzielna Jola. Tomek nigdy jakoś nie dorobił się prawa jazdy. Nie był to jego żywioł, co potwierdzał dodatkowo instruktor nauki jazdy: „Panie Marciniak, pan się do tego kompletnie nie nadaje!”
Z Asun pamiętam w miarę wyraźnie kilka sytuacji. Miejscowi radzili nam, aby nie zbliżać się do granicy górnego lasu – a była to również granica państwa.
– Ruscy strzelają bez ostrzeżenia! – informowali. Nie zapędzaliśmy się więc tam. Z oddali tylko obserwowaliśmy sylwetki z karabinami mknące wśród zarośli. Najciekawsze były jednak wieczory, kiedy wybieraliśmy się do wioski składając wizytę kolejnym mieszkańcom. Lecz nie więcej niż jedną wizytę dziennie. Gościnność była tu wyjątkowa. Na stole lądowała wódka (oraz miody, z których słynęła okolica – Tomek gromadził przepisy). Było miło, na co zresztą liczyliśmy. Marciniak jako sprawny socjolog wiedział dobrze co otwiera ludziom serca i języki. No i opowieściom nie było końca. Nie dało rady spisywać, trzeba było nagrywać rozmowy. Za dużo słów, za dużo problemów, wspomnień. Każdy miał coś do powiedzenia. Marciniak słuchał, ale i rozmawiał. Nie znałem drugiej osoby, która z takim animuszem potrafiła zagajać tematy. Jakże on to umiał robić. Znał języki, co pomagało, owszem, ale najważniejsze było to w jak niewymuszony i lekki sposób nawiązywał kontakt, a dzięki czemu rozmówcy nie krępowali się wcale, wylewając swe smutki i radości.
Tomek jako obieżyświat miał także co opowiadać. Uwielbiałem tego słuchać. Zwłaszcza o przygodach ze Wschodu, gdzie bywał często. Opowiadał obrazowo jak celnicy przeszukują pociągi do ostatniej śrubki, jak przemyślnie przemytnicy ukrywają towar, albo wypijają cały magazyn wódki, by uniknąć posądzenia o przemyt. Pijanymi mają prawo być - jesteśmy na Wschodzie. Tomek modulował głos naśladując bohaterów tych historii – pijaczków przemytników, celników, podróżnych. Tak jak zupełnie nie wychodziło mu opowiadanie kawałów, które palił jak mało kto, tak te prawdziwe historie opowiadał z pasją godną pozazdroszczenia. Na półkach w jego mieszkaniu, w którym telewizor nadawał wciąż wiadomości, stały artefakty z podróży i pamiątki od przyjaciół z całego świata: ikony, alkohol, zdjęcia. Za każdą z tych rzeczy kryła się inna historia, inna opowieść. Otwierał przed zgromadzonymi przy stole czy ognisku słuchaczami barwny świat Wschodu, pełen zaskakujących obyczajów.
Umiejętność barwnego opowiadania przydawała się też na uniwersytecie. Jako akademicki (lubił to określenie) wykładowca skupiał uwagę słuchaczy. I ja również chciałem to wykorzystać w komiksowym celu. Otóż, proponując muzeom moje wystawy, w pakiecie zacząłem oferować prelekcję dra Tomasza Marciniaka. Pomysł wypalił. Tak zaczęły się nasze wspólne komiksowe wojaże po kraju. Jeździliśmy razem, choć zdarzało się, że z powodu mojego notorycznego braku czasu, prosiłem Tomka o otwarcie wystawy (wraz z prelekcją) przez niego samego. Najmilsze były jednak wspólne wyjazdy, szczególnie w odleglejsze zakątki, kiedy zostawaliśmy na drugi dzień. Można było swobodnie (zwłaszcza mnie jako prowadzącemu auto) wypić kilka głębszych. Rozkładaliśmy w hotelowym pokoiku nasz ekwipunek. Ja obowiązkowo marynowaną dynię według przepisu mojej teściowej. Tomek uwielbiał tę dynię, a ze swojej torby podróżnej - cały czas gotowej do kolejnej wyprawy - wyciągał kanapki.
Podczas jednej z takich komiksowych podróży przedstawiłem Tomkowi Paulinę Christę, wnuczkę „tego” Christy. Z owego gorącego czerwcowego dnia zapamiętaliśmy szczególnie jedno wydarzenie. Jechaliśmy nagrzanym do nieprzyzwoitości autobusem PKS. Chociaż Tomek był zwolennikiem herbaty, którą mógł pić litrami (dosłownie), to drugim ulubionym trunkiem była maślanka. Przechowywana kilkanaście godzin w nieklimatyzowanej torbie podróżnej, zamknięta w plastikowy pojemnik dawno straciła swój przyjemny orzeźwiający chłód. Ale Tomek, twierdzący zawsze, że przeterminowana żywność jest najzdrowsza, nie mógł sobie odmówić, a że najlepsza jest wstrząśnięta, nie mieszana, na efekt nie trzeba było długo czekać: maślanka eksplodowała… Paulina dzięki temu dobrze zapamiętała pierwsze spotkanie z Tomaszem…
No cóż, Tomka zachcianki i przyzwyczajenia były powodem wielu kłopotliwych sytuacji. Lubił strofować pracownice muzeów i galerii, że te podając mu herbatę w zbyt małym kubku robią faux-pas. Przecież powinny wiedzieć, że on, socjolog z Torunia, pija z większych naczyń. Jego sarkazm był widoczny, ale jakoś nikogo nie wyprowadzał z równowagi, nikt się nie obrażał. Najłatwiej było udobruchać go rozmową o regionalnych przysmakach lub miejscowych odmianach piwa. Kolekcjonował wiedzę o tym. Stawało się to jednak uciążliwe, szczególnie kiedy jechaliśmy spóźnieni na kolejny wernisaż (a tak było prawie zawsze) i przejeżdżaliśmy obok wiejskiego sklepiku. Musiał koniecznie tam wejść. Zawsze znalazł w nim miejscową, znaną tylko w okolicy odmianę piwa.
Lubił krytykować, ale nie mówił po próżnicy. Zawsze wiedział czego chce, ale nie zawsze wiedział jak do tego dążyć. Dlatego tak dobrze się uzupełnialiśmy. On analizował, ja działałem. Byłem dla niego poganiaczem, przyspieszaczem. Moja gonitwa (myśli i spraw) wprowadzała go czasem w niepokój, ale wiedział, że jestem dobrym organizatorem. On miał z kolei dobry kontakt z ludźmi, których wciągał, wsysał do komiksowego świata jak tornado. Tak miało być i przy ostatnim projekcie. Muzeum Komiksu Polskiego to pomysł, który przyszedł mi do głowy 18 lat temu, ale dopiero teraz zacząłem o tym mówić otwarcie (może dlatego, że moja myśl jest już pełnoletnia, dojrzała…). Zacząłem rozmawiać o tym nie tylko z fanami i artystami komiksowymi, ale przede wszystkim z włodarzami województwa kujawsko-pomorskiego, skąd pochodzę. Nie wiadomo jeszcze dokładnie gdzie i kiedy, ale muzeum im. Jerzego Wróblewskiego ma zaistnieć. Tomek miał być w nim specjalistą merytorycznym, prelegentem, wykładowcą. Teraz pozostanie mi postarać się o nazwanie sali wykładowej jego imieniem… W planach jest też wyróżnienie nazwane od jego nazwiska za specjalne zasługi naukowe na rzecz komiksu, które przyznamy po raz pierwszy na kolejnym festiwalu DwuTakt.
Oczywistym jest, iż po Tomaszu Marciniaku zostanie dużo więcej niż garść popiołu w zielonej urnie. Nawet więcej niż miłość jaką obdarzał swoje córki. Nie tylko miejsce w naszej pamięci, ani prace naukowe. Nie tylko „Klątwa Marciniaka”, według której komiks miałby się nigdy w Polsce na dobre nie zakorzenić. Nawet nie jego nieśmiertelne powiedzonka (z moich ulubionych: „dalej jazda”). Zostanie coś więcej. Miłe uczucie niestraconego czasu, kiedy był wśród nas, towarzyszył w spotkaniach i podróżach. Tomek Marciniak odszedł zdecydowanie za wcześnie, ale to uczucie nie odejdzie nigdy. Jestem tego pewny.
Wojtek Łowicki lipiec 2015 r.
***
Tekst ten związany jest z kultową postacią dra Tomasza Marciniaka (1966-2015). Opublikowano go pierwotnie (w skróconej wersji i pod innym tytułem) w Czasie Fantastyki nr 2(42) 2015 r., a także (w tej samej wersji) w AKT nr 10/październik 2015 r.