Wojciech Łowicki
Niedawno zadałem sobie takie właśnie pytanie. Nie dlatego, aby umieścić je w tytule jako (wcale efektowną) sensacyjkę. Zrobiłem to oczywiście z innego powodu. Chcę na poważnie zapytać samego siebie oraz Was wszystkich – jaki wkład w dzisiejszą kondycję komiksu polskiego włożył dr Tomasz Marciniak?
Myślę, że jeśli jeszcze nie dziś, to na pewno w niedalekiej przyszłości uświadomimy sobie, jak duże znaczenie dla komiksu w Polsce, dla jego rozwoju, zwłaszcza komiksu lat dziewięćdziesiątych XX w., miał dr Tomasz Marciniak. Teraz, kiedy go już nie ma, kiedy jego biografia zatrzymała się na dacie 2015 – roku, w którym zdążył tyle jeszcze zdziałać – powoli przychodzi czas na podsumowania. Może nie nachalne, nie szukanie na siłę tego, co było najistotniejsze w jego karierze. Nie trzeba się spieszyć, nikomu nie powinno na tym zależeć, gdyż zobaczycie sami, drodzy miłośnicy komiksu, a zwłaszcza Wy, szanowni krytycy, dziennikarze, historycy i badacze, że z czasem zaczniecie coraz częściej go cytować, coraz częściej zdarzać się będą chwile, kiedy opracowując tę czy inną rzecz, natkniecie się na ślad dra Tomasza Marciniaka i nie sposób będzie tego uniknąć. Wszak był on częścią tej mieszanki paliw (wraz z Wojciechem Birkiem, Maciejem Parowskim, Witoldem Tkaczykiem, Robertem Łysakiem i kilkoma innymi), która w początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku uruchomiła i przez kilkanaście lat napędzała machinę współczesnego komiksu polskiego. Może na starcie jeszcze siermiężną i przaśną, ale naszą własną, niezapożyczoną. To właśnie m.in. dzięki Tomkowi Marciniakowi nie była ona tylko i wyłącznie rewolucyjnym zrywem młodych gniewnych, chcących wykrzyczeć swoje „Ja” w czasach, kiedy mogli to już zrobić oficjalnie (patrz: przemiany polityczno-społeczne 1989 roku). Marciniak stał wtedy na straży pewnego rodzaju praworządności, to on wyznaczał kanon naukowego postrzegania tej komiksowej sztuki. Artyści ją tworzyli. Marciniak pisał teorię. I to się zazębiało. Pisał o komiksie na poważnie i z taką samą powagą traktował artystów. Analizował i próbował zrozumieć, aby zamknąć całość w naukowych ramach. Chciał stworzyć metodologię, która pozwoliłaby opowiadać o komiksie na polskich uniwersytetach. Udało mu się to w końcu (i w teorii i w praktyce) jako wykładowcy akademickiemu. Udało się to dzięki temu, że i sam był twórcą. Pisał scenariusze dla największych: Bohdana Butenki, Oli Spanowicz, Szarloty Pawel-Kroll.
Nigdy nie chciał uogólniać. Często sprzeczał się ze mną – zwolennikiem określenia „polska szkoła komiksu”, że za wcześnie na takie skróty myślowe. „Tu potrzeba solidnych podstaw” – mawiał. To powinno wypłynąć samo, na podstawie wielu badań, działań, a przede wszystkim opracowań teoretycznych, a nie jednego czy dwóch referatów, lecz sumy ich wszystkich. A że w naszym kraju badaczy komiksu jak na lekarstwo, Marciniak pracował solidnie – za dwóch albo i za trzech. Prawdą jest też, że na początku stulecia niespodziewanie odszedł nieco w cień. Przestał pojawiać się publicznie, albo robił to rzadziej. Kiedy bywał na konwentach, to już tylko jako obserwator. Był to okres kiedy faktycznie oddalił się od komiksu. Nie ideowo, nie z przekonania, lecz raczej z braku energii. Nawarstwiły się kłopoty różnego rodzaju: na głowie rodzina, praca na uniwersytecie, gdzie nowe przepisy wymagały większego poświęcenia – i czasu, i siły. Choć Marciniak był człowiekiem pracowitym, musiał jednak wybrać. I wybrał dobrze, bo rozsądnie. Po prostu na chwilę musiał wyrwać się z komiksowego świata i odpocząć. Nawet jego słynna kolekcja komiksów (może największa w kraju) urywa się na latach 2002-2003.
Nie przestawał jednak pisać, choć większość tekstów nie opuściła biurka. W tym czasie był też natchnieniem i mentorem dla działaczy Asocjacji Komiksu w Toruniu, którą dla nich stworzył. Kilka razy opublikowano go w piśmie „AKT”, oficjalnym organie wydawniczym „Asocjacji”. Masa tekstów jednak nadal pozostawała w szufladzie. Był to już czas komputerów i Internetu, więc Marciniak taki kontakt ze światem komiksu wybierał. Było to najwygodniejsze, zważając na decyzję o ograniczeniu aktywności festiwalowo-organizacyjnej. Był to też czas szczególnego zainteresowania przez ogólnopolskie media tematyką komiksu jako takiego, szczególnie zaś polskiego. Czasopisma maści przeróżnej drogą e-mailową zamawiały u niego teksty, najczęściej analityczno-krytyczne. Takich tekstów popełnił wówczas całkiem sporo. Ale nie wszystkie jednak doczekały się publicznej odsłony. Na szczęście cały materiał, zbierany od wielu lat, jest w moim posiadaniu. Wspólnie ze środowiskiem toruńskim, skupionym wokół „AKT-u” i Festiwalu Komiksu i Kultury Popularnej DwuTakt (a może też i z „Zeszytami Komiksowymi”) myślimy o wydaniu antologii. Jesteśmy mu to winni. Zwłaszcza ja. Był moim nauczycielem komiksu, a ja jego – nieco może wyrodnym – uczniem. Napisałem „wyrodnym”, bo choć to on nauczył mnie patrzeć na komiks jak na poważny gatunek sztuki, to jednak uparcie starałem się łączyć ideę z czystą rozrywką. Nasze spory na ten temat mogły w końcu zaowocować odejściem Marciniaka od tworzenia programu II edycji DwuTaktu. I tak się w końcu stało, choć w rzeczywistości z innych zgoła powodów…
Pomimo różnicy zdań pozostawaliśmy w jednym duchu co do tego, iż komiks należy promować. Nie tylko w kraju, ale także poza granicami. Niestety, chociaż ten ostatni pomysł doczekał się już nawet daleko zakrojonych działań, ostatecznemu wcieleniu go w życie przeszkodziła nagła śmierć Tomka. Zresztą wspólnych przedsięwzięć mieliśmy sporo. Nie czas i miejsce na ich wymienianie. Warto jednak wspomnieć jeszcze przełomowy rok 2011 kiedy „wskrzesiłem” go – co wielokrotni e podkreślał – dla komiksowego świata po tej długiej przerwie. Analogicznie do tego jak on kiedyś mnie powołał do życia w komiksie. Znałem go dobrze. Wiedziałem, że nie odmówi, kiedy poproszę o współpracę. Wykorzystałem to, że znał wszystkich liczących się w polskim środowisku komiksowym oraz – przede wszystkim – znał się na komiksie i zbudowałem dzięki niemu pewnego rodzaju otoczkę naukową wokół moich wystaw, zwłaszcza cyklu "Cztery pory roku z satyrą i komiksem", mającego na celu krzewienie kultury komiksu wśród społeczeństwa. Słynne prelekcje dra Tomasza Marciniaka trafiały razem z ekspozycjami do muzeów i galerii, ale też i do domów kultury i ośrodków aktywności społecznej w całym kraju. Mieliśmy mnóstwo planów. I tylko część z tych idei udało się wprowadzić w życie. Wśród nich festiwal komiksu w Toruniu (DwuTakt). Pamiętam jednak, że aż dwa lata przekonywałem go, że warto, że to wypali… Koniec końców tak się zapalił, że wymyślił nazwę i uczestniczył we wszystkich, nawet najdrobniejszych (też i ciężkich fizycznie), przynależnych wolontariatowi pracach. Kolejną zapałkę do ogniska w jego umyśle podrzuciłem, proponując współpracę przy tworzeniu muzeum komiksu polskiego (im. Jerzego Wróblewskiego). Miał być jego podporą naukową. Teraz pozostanie mi tylko – ku pamięci – nazwać salę wykładową jego imieniem… Choć sprawa muzeum jeszcze w toku. Natomiast na toruńskim DwuTakcie zbierzemy kapitułę, która po raz pierwszy (i mam nadzieję, że nie ostatni) przyzna wyróżnienie im. Marciniaka za specjalne zasługi na polu nauki i krytyki dotyczącej komiksu polskiego. Rozpocząłem już wstępne rozmowy z redakcjami najważniejszych zaangażowanych w tą tematykę wydawnictw i portali – m.in. AQQ, ZK, Gildia, jak również z fundacją „Kreska” Pauliny Christy, z którą dodatkowo planujemy specjalne spotkanie w rocznicę śmierci.
Zostawiając mnie i cały komiksowy świat, zostawił po sobie jeszcze coś, wydawałoby się irracjonalnego… Mianowicie „Klątwę Marciniaka”, którą rzucił na komiks swoimi opracowaniami naukowymi, w których udowadniał i prorokował zarazem, iż komiks nigdy w Polsce miałby się na dobre nie zakorzenić. Ale czy my tak do końca jesteśmy z tej klątwy NIEZADOWOLENI? My, Polacy, przyzwyczajeni od pokoleń do nieustannego boju o coś. Czy fascynaci komiksu chcieliby stracić tę możliwość przekonywania ideowych przeciwników, że komiks to też sztuka? Tego przekomarzania się z drugą stroną, dzięki któremu buńczucznie wierzymy, że to nie „oni”, lecz „My” mamy rację…? Jestem pewny, że nie wszyscy by sobie tego życzyli. I jestem też pewny, że nasz komiksowy doktor wolałby być tym, który przekonuje „niewiernych” do komiksowej sztuki, nawraca i daje świadectwo. Na szczęście potrafił to robić jak nikt inny. Świadczą o tym setki artykułów, wywiady, recenzje, zaświadczą też przyjacielskie spotkania, czy po prostu zapamiętane kuluarowe rozmowy i rozmówki. Prywatne i oficjalne. Choć brakuje mi jednych i drugich, najbardziej będę tęsknił za innymi wspólnymi chwilami. Kiedy to – dajmy na przykład – w zimowy chłodny wieczór przemierzamy niewielką starówkę w niewielkim Szczecinku, i kiedy ja unosząc wysoko kołnierz, proszę go, abyśmy już nie szukali tego cholernego antykwariatu, bo zimno, wieje i pada, a przecież zaraz mamy wernisaż… A może jeszcze bardziej będzie mi brakować chwil kiedy, w hotelowym pokoju, częstuje mnie ormiańską naleweczką, a ja otwieram słoik z jego ulubioną marynowaną dynią przyrządzoną przez moją żonę. I gadamy. Oczywiście nie o komiksie, bo ileż można… I łapiemy się w końcu na tym, że oto wpadliśmy na kolejny genialny – a jakże – plan jak tu jeszcze skuteczniej, i w jeszcze innym miejscu, i w jeszcze inny sposób promować polski… komiks.
Wojtek Łowicki Łódź, 6 września 2015 r.
***
Tekst ten związany jest z kultową postacią dra Tomasza Marciniaka (1966-2015). Opublikowano go (w tej wersji) w Zeszytach Komiksowych nr 20/październik 2015